"Opiekun" - na barkach Tima Rotha
Są takie filmy, które z założenia wywołują skrajne emocje. Należy do nich najnowszy film Michela Franco, który już dał się poznać publiczności z równie niejednoznacznego "Pragnienia miłości". Tym razem akcja przenosi się z Meksyku do USA, a do głównej roli angaż dostaje nie byle jaka gwiazda, bo Tim Roth - znany raczej z filmów trochę innego gatunku (ostatnio Nienawistna Ósemka Tarantino).
Tym razem gra zawodowego pielęgniarza Davida. Jest on bardzo zaangażowany w swoją pracę (niektórzy dojdą do wniosku że zbyt bardzo). Potrafi rozmawiać z pacjentami, nawet w tak trudnych sytuacjach życiowych. Ma świetne podejście do ludzi chorych, stąd potrafi do nich dotrzeć dużo lepiej niż najbliższa rodzina. Interesuje się dokonaniami życia zawodowego chorych, dyskutuje z nimi o ich pasjach, dzieciach, a nawet chodzi na pogrzeby. Im dłużej film trwa, tym większe mamy wątpliwości czy nie przekracza pewnej granicy, i czy na pewno pomaga swoim podopiecznym.
"Opiekun" zaczyna się jak typowy film z gatunku ambitnego. Długie, często nic nie wnoszące ujęcia, męczące sceny, niepotrzebna dosłowność i przede wszystkim zdawkowe dialogi. Przez stosunkowo długi okres wieje z ekranu nudą i można mieć obawy czy coś się rozrusza. Ale nawet w tym nie najlepszym fragmencie filmu pojawiają się ciekawe pomysły, przede wszystkim w zakresie prowadzenia kamery: a to jedziemy za samochodem bohatera, a to obserwujemy akcje z tylnego siedzenia, a to dyskretnie przyglądamy się myciu zza drzwi.
Film rozkręca nowa robota Davida. Nowym pacjentem zostaje podstarzały John w kilka dni po udarze. Dawny architekt, ze skłonnościami homoseksualnymi, nie specjalnie chyba związany z rodziną, rozczarowany swoimi osiągnięciami (domki w San Marino) z trudem znosi chorobę uniemożliwiającą mu normalne funkcjonowanie . Ale pojawienie się nowego pielęgniarza wiele zmienia.
"Opiekun" wzbudza wątpliwości już na etapie samej tematyki prezentowanej na ekranie. Czy ktoś ma ochotę oglądać w kinie, w końcu miejscu gdzie chodzimy aby trochę odreagować codzienne kłopoty, trudy opieki na osobami ubezwłasnowolnionymi. Generalnie tylko jakieś wyjątkowo trafne przesłanie lub forma ratuje przenoszenie tego tematu do kin. Takim pierwszym przykładem uzasadnionego katowania widza jest nasz rodzimy "Chce się żyć".
"Opiekun" broni się z innego powodu. Ukazuje on bowiem jedyny sposób dotarcia do chorego. Sposób, którego praktycznie nigdy nie potrafią odnaleźć najbliżsi z rodziny. Otóż nie można żyć sam chorobą, trzeba poruszać tematy luźniejsze, sprawiające choremu radość, przynoszące dobre wspomnienia. I nawet jak pacjent chce oglądać zwykłego pornosa - to co w tym złego?
I jak już się wydaje że Michel Franco stworzy arcydzieło skręca w ślepą uliczkę. Próbuje w półtoragodzinnym filmie złapać za wiele srok za ogon. Film skręca w rozkminianie traumatycznych przeżyć i problemów rodzinnych Davida. W efekcie mamy tutaj i tematykę molestowania, i wzmiankę o aborcji, a końcówkę dominuje temat eutanazji. Jakby któryś motyw był przewodni przez cały film, jak w znakomitych hiszpańskim „W stronę morza” – to pewnie by nie raziło. Ale tutaj mamy taki miszmasz, że trudno się skoncentrować na wizji reżysera. Szczególnie, że ostatnia scena zupełnie niepotrzebnie wykorzystuje standardowy motyw, ale raczej w horrorach. Co chciał osiągnąć reżyser trudno więc stwierdzić, ale niewykluczone że sam się zagubił.
„Opiekun” jednak mimo wszystko się broni. Reżysera ratuje bowiem Roth. Cały film opiera się na jego aktorstwie, minimalistycznym, wręcz na jednej minie, ale świetnie sprawdzającym się do ukazania postaci Davida. Unosi ten film Tim Roth, jak jego pielęgniarz nosi swoich pacjentów. Jest na ekranie prawie do ostatniej sekundy. Prawie.
Osobny temat to aktorstwo chorych. Ich kunszt jest wprost niewyobrażalny. Praktycznie można mieć wrażenie że oglądamy film dokumentalny, w którym występują faktycznie osoby chore. Ale tak nie jest. Chyba.
„Opiekun” ma jeszcze jedną wadę. Przesadza. Nie wszystkie sceny są tak naprawdę potrzebne, a niektórymi reżyser przeszarżował. Jednak nie wszystko się powinno pokazywać. Czasami niedopowiedzenie jest właściwsze. Można mieć wrażenie że Franco czasami niepotrzebnie przekracza granicę. Stąd wizyta w kinie na własną odpowiedzialność.
Bardzo ciekawe spojrzenie na ten film w tej recenzji: